Science-fiction to gatunek, z
którego – moim zdaniem – zawsze da się wykrzesać coś nowego, oryginalnego i
ciekawego. Koronnym tego przykładem jest Tengen
Toppa Gurren Lagann, ale o tym kiedy indziej. Do serii, które mają w sobie
te trzy powyższe cechy można zaliczyć także Terra
e… Historię o podróży do „Ziemi Obiecanej”, do Terry.
Jomy Marquis Shin to
czternastolatek, żyjący na planecie wyglądem i atmosferą zbliżonej do Ziemi,
którą niegdyś ludzkość doszczętnie zniszczyła. Tam całe życie każdego człowieka
jest podporządkowane wszechwiedzącemu komputerowi, inaczej nazywanego „Matką”,
a w dniu ukończenia czternastu lat wszyscy muszą poddać się „testowi
dorosłości”. Jest on równoznaczny z utratą pewnych wspomnień, między innymi o
rodzicach (którzy i tak nie są tymi biologicznymi) czy innych bliskich osobach.
Ale nikt się nie sprzeciwia.
A, nie, przepraszam. Są ludzie,
których społeczeństwo się wyparło, ponieważ Matka ich nie uznała. Mają oni
ponadnaturalne umiejętności, takie jak telekineza czy czytanie w myślach. A
nazwani oni zostali Mu.
Jak już się pewnie spodziewacie,
Jomy jest jednym z Mu, o czym dowiaduje się w czasie swojego testu dorosłości,
podczas którego nie dopuszcza do wymazania sobie wspomnień o matce. Wtedy
pojawia się człowiek, przedstawiający się jako Soldier Blue. Pomaga Jomy’emu
uciec, prowadzi go na statek pełny Mu, którzy szukają Terry, ojczystej planety
ludzi, mając nadzieję na spokojne życie.
W ten sposób zaczyna się wędrówka
Jomy’ego, okupiona licznymi poświęceniami, cierpieniem i łzami.
Brzmi poważnie? Powinno. Terra e… nie jest komedią w najmniejszym
nawet stopniu, traktuje to, o czym opowiada na serio i nie stara się rozluźnić
atmosfery żartami z dupy wziętymi. Właściwie nie przypominam sobie, żebym w
czasie oglądania się zaśmiała. Ale w zamian za to płakałam stosunkowo często i
to z różnych powodów. Autorka nie oszczędzała bohaterów, wielu z nich, których
szczerze polubiłam, zginęło; bywało nawet tak, że kilka odcinków pod rząd
kończyło się czyjąś śmiercią.
Jeśli zaś chodzi o postaci jako
takie – są ciekawe, zróżnicowane i dopracowane, a przede
wszystkim, jest ich
bardzo dużo. Samych Mu mamy… o rany, trudno zliczyć. W każdym razie, w ciągu
tych dwudziestu pięciu odcinków będziemy mieli do czynienia z aż trzema
pokoleniami, między którymi bardzo widoczny jest kontrast w poglądach – starsze
pokolenie, które przeżyło okrucieństwa z rąk ludzi oraz „młodzież”, dla której
cel wędrówki jest coraz bardziej zamazany i niepewny. Sam Jomy dryfuje gdzieś
między nimi, szukając prawidłowej odpowiedzi. Oprócz Mu, mamy także drugą
stronę barykady – genialnego ulubieńca Matki, Keitha Anyana , przyjaciół
Jomy’ego jeszcze sprzed testu dorosłości oraz samą Matkę. I nie, nie
znielubiłam Keitha tylko dlatego, że przeszkadza Mu w dotarciu do ich celu.
Wprawdzie nie wszystkie jego decyzje mi się spodobały, czasami miałam ochotę mu
po prostu przypieprzyć, ale w gruncie rzeczy jest to postać, której nie da się
jednoznacznie potępić albo „uniewinnić”, co jest zdecydowanym plusem. Zresztą, Keith nie jest antagonistą, a po prostu drugim głównym bohaterem - przynajmniej w moim odczuciu.
Następna jest grafika. Jako że
manga, na podstawie której powstało anime jest z lat siedemdziesiątych
ubiegłego wieku, widoczne są cechy charakterystyczne dla stylu z tamtego czasu,
ale nie bójcie się! Unowocześniono nieco kreskę, dzięki czemu aż miło się
patrzy na projekty postaci i otoczenie, w którym się znajdują. Oczywiście, dało
się zauważyć pewne błędy, np. zdarzało się, że bohaterowie znajdujący się na
dalszych planach, nie byli do końca proporcjonalni. Ale nie raziło to w oczy
jakoś szczególnie. Warto także nadmienić, że skoro akcja dzieje się na przestrzeni
około dwudziestu lat, postaci zmieniają swój wygląd, a przynajmniej ci
„normalni”, jak na przykład Keith. Jomy przez całą serię wygląda tak samo, ale
nie można tego zakwalifikować jako błąd, ponieważ ma to swoje uzasadnienie
wyjaśnione w czasie anime.
Jeśli chodzi o seiyuu, to w rolach
głównych zostali obsadzeni sami doświadczeni aktorzy głosowi. Są to między
innymi: Saiga Mitsuki jako Jomy (Debitto z D.Gray-man,
Rossiu z Tengen Toppa Gurren Lagann),
Koyasu Takehito jako Keith (Gamlin z Macross
7, Mu La Flaga z Mobile Suit Gundam
SEED), Kobayashi Sanae jako Physis (Ennis z Baccano!, Lucy z Elfien Lied)
czy Sugiyama Noriyaki jako Tony (Ishida z Bleach,
Sasuke z Naruto). Głosy były
zdecydowanie dopasowane do osobowości bohaterów, seiyuu udało się tchnąć życie
w postaci, dobierając odpowiednie tony do sytuacji.
Na koniec zostawiłam sobie, coś co
mnie zachwyciło tak bardzo, że prawie zemdlałam ze szczęścia. Otóż muzykę do Terra e… skomponował nie kto inny, jak
Yasuharu Takanashi! Jest on moim ulubionym japońskim kompozytorem i dosłownie
od razu, kiedy tylko w pierwszym odcinku pojawił się soundtrack, zorientowałam
się, kto jest odpowiedzialny za muzykę. To musiało się udać. Yasuharu Takanashi
kojarzy mi się głównie z chórami, dudami, a także fortepianem, nierzadko
połączonymi ze sobą w mistrzowski sposób. I tutaj tego nie zabrakło.
Soundtracki świetnie podkreślają i uzupełniają wydarzenia, które akurat widz
obserwuje na ekranie swojego komputera, dzięki czemu wszystko jest
dynamiczniejsze lub dramatyczniejsze. Jeśli zaś chodzi o openingi i endingi nie
było to nic nadzwyczajnego, chociaż słowa drugiej piosenki otwierającej odcinki
bardzo pasowały do fabuły.
Ogólnie bardzo mi się spodobał
pomysł komputera-matki, który nadzoruje każdego człowieka, żeby czasem nie
wprowadzał on jakiegoś „nieładu” do tego idealnego społeczeństwa, które
stworzono. Próba desperackiej walki z systemem, który w żaden sposób nie jest w
stanie zrozumieć człowieka i rozterki nad tym, co jest właściwie, kto ma rację.
Czy Terra
e… jest warte obejrzenia? Oczywiście, że jest! Polecam to anime wszystkim,
którzy mają ochotę odpocząć od głupawych komedii, których w obecnych sezonach
wcale nie brakuje, a także miłośnikom science-fiction i space opera. Oglądając Terra e… płakałam wiele razy, jest to
pełnokrwisty dramat w każdym tego słowa znaczeniu, ale jednak ma w sobie taką
iskierkę nadziei, która jakby nam szepcze: „Hej, wszystko i tak się ułoży!”. I
dzięki temu seria ma mimo wszystko pozytywny wydźwięk.
Ach, zapomniałabym. Mam też małe
pocieszenie dla panów: zdaję sobie sprawę, że momentami może ta seria wyglądać
na małe shounen-ai, a przynajmniej ja miałam czasami takie wrażenie. W każdym
bądź razie, nie jest to w żadnym stopniu boys love – nie musicie się martwić!
Informacje:
Studio: Minamimachi Bugyousho, Tokyo Kids
Rok emisji: 2007
Ilość odcinków: 25
Gatunki: dramat, science-fiction, akcja, space opera, wojskowe
Fabuła: 9/10
Bohaterowie: 10/10
Grafika: 8/10
Muzyka: 10/10
Ocena ogólna: 9/10
No dobra, przekonałaś mnie. xD Na początku nie miałam ochoty oglądać tego anime, w ogóle jakoś nie mam ostatnio ochoty na anime, ale, no dzięki, jednak zmieniłam zdanie. Skoro jest aż tak dobre to aż grzech nie obejrzeć.
OdpowiedzUsuńNo, i czy mówiłam ci, że świetnie piszesz recenzje? Ja nie potrafię się tak rozpisać. D:
Btw. blog ma jakiś błąd. Gdziekolwiek nie najadę myszką pisze "Enter target url here" i przenosi mnie do nieistniejącej strony. ><
Yaay, mission complete! :D
OdpowiedzUsuńNie przesadzaj, aż takie dobre to one nie są xD Ciągle się uczę xd
Właśnie mi też się przed chwilą takie coś zrobiło i nie mam pojęcia, o co w tym chodzi O_O
Nie przesadzam, serio. :D Nie no, ale ucz się ucz, a będziesz coraz lepsza. ^^
UsuńJa też nie, nie znam się na szablonach, ale to chyba tego wina. Tak myślę tylko. ;_; Napisanie komentarza to istna mordęga, co się tu dzieje
Ush, Ush, Ush...
OdpowiedzUsuń"Oglądając Terra e… płakałam wiele razy" akurat u CIEBIE nie trudno o łzy. To żaden argument xD
Nie powinnam tego czytać, i tak mam już ponad 30 anime w kolejce do oglądania. Życia mi nie starczy ._.
Ale tymi shonen-ai mnie przekonałaś.
BIEDNA TY.
I na co ci to było? No na co, powiedz mi xD
PS. poprawiłam ustawienia i już są linki ok
Oj cicho xD Było smutne! xD
UsuńAle tam nie ma shounen-ai! >.> NIE MA! I nawet nie próbuj mi wmawiac, że jest!
Dzięki <3
Matko, ten komentarz wygląda, jakbym była hipokrytką .___.