poniedziałek, 17 listopada 2014

[12] Rozważania o gilotynie - Nasze szczęśliwe czasy

         To, że w niektórych państwach do dzisiaj funkcjonuje kara śmierci wiedzą wszyscy. I nie są to kraje w żadnym stopniu zacofane – Stany Zjednoczone, Chiny, Japonia, do niedawna  (bo do 1997 roku) także Korea Południowa. Moje pytanie na sam początek brzmi: czy kiedykolwiek zastanawialiście się nad słusznością tego rodzaju kary i nad tym, czy różni się ona czymkolwiek od zwykłego morderstwa? Ja tak, aczkolwiek pełną odpowiedź znalazłam dopiero po przeczytaniu Naszych szczęśliwych czasów autorstwa koreańskiej pisarki, Gong Ji-young.

„Czyny to tylko fakty, a prawda to zawsze to, co poprzedza czyny. Więc to, na co naprawdę musimy zwracać uwagę, to nie fakty, ale prawda.”

            Yu-jeong poznajemy jako outsiderkę, która nie potrafi żyć w zgodzie ze swoją poukładaną rodziną, uchodzącą wśród ludzi za wzór do naśladowania. Bez przerwy kłóci się z matką, która sama
w sobie wydaje się być antonimem matczynej miłości: z jej ust padają jedynie słowa krytyki, a
spojrzenie, które powinno przypominać Yu-jeong, że zawsze będzie ktoś, kto ją kocha, przepełnione jest chłodem. Ten obraz matki tak bardzo różni się od tego, który ja znam, że zaczęłam się zastanawiać, czy aby na pewno jest prawdziwy. Ale później dotarło do mnie, że jest. Ta sama Yu-jeong po nieudanej próbie samobójczej (już trzeciej) postanawia (z częściowego przymusu) pomóc swojej ciotce, siostrze zakonnej Monice, w jej pracy z więźniami. I w ten oto sposób Yu-jeong poznaje Yun-su – młodego mężczyznę skazanego na śmierć za morderstwo trzech osób.
            Tak właśnie rozpoczyna się opowieść o miłości trochę specyficznej, ale pięknej. O miłości, która daje coś w rodzaju osobistego zbawienia. Oraz – a może: przede wszystkim – o odkupieniu i wybaczeniu.
            Ta książka jest jedną z najtrudniejszych – jeśli nie najtrudniejszą – jakie przeczytałam. Do teraz, kiedy o niej pomyślę, czuję nieprzyjemny ścisk w żołądku. Ale jednocześnie Gong Ji-young zmieniła nieco mój światopogląd i uświadomiła mi kilka rzeczy o mnie samej. W swojej powieści pokazuje czytelnikowi, że nawet osoba, w której inni nie widzą już człowieka, tylko zwierzę, może płakać, śmiać się i żałować za swoje czyny.

„Za każdą osobą, która popełniła jakąkolwiek zbrodnie, stoi jakiś człowiek, który wyrządził jej jako dziecku niewyobrażalną krzywdę.”

            Yun-su doświadczył w życiu naprawdę wiele cierpienia – wychowywał się w patologicznej rodzinie: ojciec był pijakiem, bił swoje dzieci i żonę, która w końcu uciekła, zostawiając Yun-su samego z młodszym bratem. Oni jednak czekali, ciągle mieli nadzieję, że mama wcale ich nie opuściła i za niedługo wróci. Niestety, to zaledwie początek, wierzchołek góry lodowej, zderzenie z którą może być dla czytelnika tak bolesne jak dla pasażerów Titanica.
            Historię Yun-su poznajemy dzięki „niebieskim karteczkom”, poprzedzającym każdy rozdział – rzucają one na wszystko zupełnie nowe światło, pozwalają nam dowiedzieć się jak wiele przeszedł Yun-su, a także stwierdzić, czy jego kara była sprawiedliwa. No właśnie. Sprawiedliwość. To jeden z tematów, które podejmuje autorka, a którego pojęcie jest tak naprawdę względne i dla każdego inne. A więc pozwólcie, że zapytam: czym jest sprawiedliwość? Więzieniem? A może ładnie nazwanym morderstwem… To jest egzekucją. Przepraszam za to okropne przejęzyczenie. Jest jeszcze wiele odpowiedzi, a wśród nich jedna, wyróżniająca się na tle innych: A może sprawiedliwości nie ma?
            To już jest Wasza indywidualna sprawa, jak podejdziecie do tego tematu, ale jednego jestem pewna – ta opowieść skłoni Was do pewnych przemyśleń.

„Szczerze mówiąc, nie potrzebuję religii. Nie wierzę w nią. (…) Ale gdyby Bóg istniał naprawdę, Bóg miłości i sprawiedliwości, wtedy nie musiałbym być mordercą.”

            Warto także wspomnieć o siostrze Monice, która jest w moim odczuciu równie ważna, co Yu-jeong i Yun-su. To ona jest niejako pośrednikiem między tą dwójką, ona pomaga im uporać się z tym wszystkim, co ich przerasta. Ona także daje im coś, czego żadne z nich wcześniej nie zaznało. Jest już starszą kobietą, która wydaje się być momentami wręcz wszechwiedząca, a która jest przy okazji, można by powiedzieć, dość oryginalną osobowością. Słyszeliście kiedyś, aby zakonnica mówiła: „Nie czytaj Biblii. Trzymaj się od niej z daleka.”? Ja nie i było to dla mnie ogromne zaskoczenie.
            Skoro już przy Biblii jesteśmy warto wspomnieć, że Nasze szczęśliwe czasy traktują także w dużej mierze o Bogu, wierze i religii. Ale nie ma tu żadnych nachalnych nawoływań do nawrócenia się – Gong Ji-young pokazuje nam dwójkę młodych ludzi, którzy całkowicie stracili wiarę. Skłamię, jeśli powiem, że ta książka nie wpłynęła na mnie i w tym aspekcie, ale myślę, że tutaj także każdy będzie miał inne odczucia.
            Powstała też manga na motywach powieści o tym samym tytule (Watashitachi no Shiawase na Jikan, czyli dosłownie: Nasze szczęśliwe czasy), z którą można się zapoznać na stronie z polskimi skanlacjami. Przeczytałam ją dopiero po skończeniu książki i moim zdaniem nie jest ona tak dobra jak pierwowzór. Wiele rzeczy zostało zmienionych, nawet historia Yun-su – motywy, którymi się kierował. Charaktery głównych bohaterów także uległy zmianie, a dla mnie: po prostu spłyceniu. Yun-su miał w sobie coś, czego mangaka nie zdołała uchwycić; coś, co sprawiało, że płakałam w czasie czytania i po zamknięciu książki tak długo, dopóki nie rozbolały mnie oczy. Być może, gdyby Sumomo Yumeka dostała więcej stron na ukazanie tej historii, wyszłoby to lepiej, ale tego już się nie dowiemy. Faktem jest, że manga nie pokazuje pewnych ważnych kwestii, zawartych w powieści. A szkoda. Wiem, że został także nakręcony film na podstawie książki, ale nie miałam okazji go obejrzeć – jak tylko znajdę chociażby angielskie napisy, wezmę się za oglądanie.
            Wydanie Naszych szczęśliwych czasów, za które odpowiedzialne było wydawnictwo Kwiaty Orientu, jest świetne: wyjątkowo bardzo podoba mi się okładka, która idealnie pasuje do treści książki, a także tło „niebieskich karteczek”, które ma motyw… niebieskiej karteczki. To może wydawać się oczywiste, ale widziałam wersję angielską i tam była tylko informacja, że z takową mamy do czynienia. „Blue note” – ale strona zwyczajna. Przed każdym skrawkiem historii Yun-su autorka umieściła cytat: każdy należał do kogoś innego, pojawiła się nawet piosenka Boba Dylana. I one także znajdują się na błękitnym tle. Tłumaczenie jest przyjemne, płynnie się czyta – to zawdzięczamy pani Marzenie Stefańskiej-Adams.
            Nie mam zamiaru pisać, że Nasze szczęśliwe czasy to powieść dla dojrzałych czytelników. To tylko od Was zależy, czy czujecie się gotowi na tak gwałtowne oblanie zimną wodą. Uprzedzam jednak, że nie jest to książka, przy której można odpocząć – po przeczytaniu pewnych kwestii czułam się, jakby ktoś autentycznie dał mi w twarz. I ten policzek, w który mnie uderzono dalej piecze.


„Tak się zaczęły, owego wiosennego dnia, nasze spotkania. Każde z nich było ostatnim, ponieważ nie wiedzieliśmy, kiedy nadejdzie czas na wykonanie jego kary.”

~*~

Wszystkie cytaty, które tu umieściłam pochodzą z recenzowanej książki.
Przepraszam za tę przerwę, już zabieram się do roboty xDD