wtorek, 24 czerwca 2014

[3] To niegrzeczne! - Kyoukai no Kanata

         Kyoukai no Kanata jest anime młodym, wychłodziło w sezonie zimowym zeszłego roku. Co więcej – zyskało sobie dużą popularność i całkiem wysokie noty (na MAL’u okupuje 705. miejsce), co było jednym z głównych powodów, dla których się za to wzięłam. Jednakże po obejrzeniu tych dwunastu odcinków, mam małe wątpliwości co do tego, czy ta seria zasługuje na tak wysokie oceny.
            Kanbara Akihito jest entuzjastą (zboczeńcem), kochającym okulary (to chyba podchodzi już pod manię?), a kiedy nosi je śliczna dziewczyna, to już w ogóle wpada w euforię. Nic więc dziwnego, że widząc uroczą pierwszoklasistkę z okularami na nosie, która stoi na krawędzi dachu szkoły (co ewidentnie wygląda na próbę samobójczą), biegnie do niej, co sił w nogach i… wykrzykuje, jak to kocha okulary. Brzmi
dziwnie? To czekajcie, co zrobi nasza krótkowzroczna panienka: przebija serce Akihito jakąś dziwną bronią. On zaś nie umiera, jak przystało na normalnego człowieka, tylko grzecznie prosi piękność w okularach, żeby wyjęła to coś, bo go nieprzyjemnie uwiera. Kuriyama Mirai (bo tak nazywa się owa panna z bronią) od tej pory próbuje zabić Akihito, kiedy tylko nadarzy się ku temu okazja. Powód? Mimo że jest Strażnikiem, mającym w zamyśle zabijać wszelkiego rodzaju demony, Mirai nie potrafi ich odpowiednio załatwić, bo się boi. A że Akihito jest chimerą – półczłowiekiem i półdemonem – do tego nieśmiertelną, postanowiła sobie na nim trochę potrenować. Co tam, że nie wyraził na to zgody!

            Przyznam, że opis mnie bardzo zaciekawił, z racji tego, że uwielbiam wszelką fantastykę, ale też nie miałam co do tego jakichś wybitnie dużych nadziei – ot, taka miła historyjka. I właściwie miałam rację. Fabuła nie jest jakoś specjalnie rozbudowana, ale nie zaprzeczę, że ciekawa i całkiem wciągająca – obejrzenie całości zajęło mi dwa dni. Żarty nie są wysokich lotów, co jednak nie znaczy, że nie śmieszą: dziwna „okularowa” mania Akihito i kompleks siostry Hiromiego to dość ciekawe połączenie.

           Podobały mi się też postacie żeńskie, których jest właściwie więcej niż panów (poza naszymi dwoma zboczeńcami mamy pewnego tajemniczego jegomościa z Zakonu Strażników) – Mirai jest trochę taką ciamajdą, ale w  żadnym wypadku nie czeka, aż jej ukochany nieśmiertelny, zboczony książę przybędzie uratować ją z opresji. Sama walczy, całkiem nieźle, zresztą. Fakt, że potrafi manipulować swoją krwią i stworzyć z niej na przykład broń tylko dodaje lepszych efektów jej starciom z demonami. Ciekawostką jest, że nałogowo powtarza wyrażenie: "Fuyukai desu!", co można przetłumaczyć jako: "To niegrzeczne!". Co do siostry Hiromiego, Mitsuki mam nieco bardziej mieszane uczucia – taka opanowana, spokojna, rozważna, próbuje (z powodzeniem) zapanować nad swoim bratem i Akihito, ale… średnio ją polubiłam. Niby nie jest taką typową tsundere, jednak jakoś wykrzykiwanie „onii-chan!”, kiedy braciszek jest w opresji, niezbyt mnie przekonuje. Tym bardziej, że parę godzin wcześniej go kompletnie olewała. Jeśli zaś chodzi o samego Hiromiego, to sprawa wygląda inaczej – wyjątkowo sympatyczna postać. No, jego zboczenie mi się kompletnie nie podobało, już wolę manię Akihito, ale jako bohater jako taki prezentuje się nadzwyczaj dobrze. Kanbara tak samo – oboje wprowadzają naprawdę sporo humoru, w szczególności, kiedy są razem. Warto wspomnieć, że Akihito i Mirai mają swoją „mhroooczną” przeszłość, która jest stopniowo nam przedstawiana i, mimo że momentami trochę to jest przedramatyzowane, to całkiem przyjemne i z pomysłem zrobione (jeśli chodzi o Akihito to, przyznam, zaskoczyli mnie, co jest na plus i to duży).

            Poboczne postaci także odgrywają dużą rolę – są obecni całą serię (nie ma mowy o epizodyczności,
mamy w końcu do czynienia z dwunastoodcinkowym anime) i nie wszyscy wywołują jakieś specjalne uczucia. Taka Ayaka występuje praktycznie co drugi odcinek, ale kompletnie nie wiem, jak ją zdefiniować. Po prostu mi nie przeszkadzała i tyle.
            Strona graficzna to… cudo. Projekty postaci, tła, choreografie i animacje walk – to jest najmocniejszy aspekt Kyoukai no Kanata. Ale właściwie tego się spodziewałam, w końcu to studio Kyoto Animation, a im w kwestii oprawy graficznej zawsze można zaufać. Postaci, a już w szczególności panie, mają duże oczy, urocze twarzyczki (vide Mirai) i wszyscy wydają się tacy uroczy, kawaii i w ogóle. Tła to już w ogóle są wspaniałe – to niebo… Aaach, rozpłynąć się można.
            Muzyka z kolei jest okej. Nie wyróżnia się niczym specjalnym, ale dobrze spełnia swoją rolę, dopełniając poszczególne sceny. Zarówno opening, jak i ending wpadają w ucho, choć bardziej do gustu przypadła mi energiczna piosenka końcowa niż melancholijna nutka otwierająca każdy odcinek.
            Należałoby też wspomnieć o jednym odcinku, który najbardziej zapadł mi w pamięć. Zupełnie epizodyczny, nie ma praktycznie żadnego wpływu na fabułę – swego rodzaju zapychacz, żeby akcja nie pędziła znowu za szybko, ale jaki zabawny! Walka z potworem, który jest zboczeńcem (dogadałby się z Akihito i Hiromim na pewno!) oraz którego najsilniejszą bronią jest ciecz, wydzielająca baaardzo nieprzyjemny zapach. Nie mogę powiedzieć, czy i jak go pokonali, ale zapewniam, że jest to niezła komedia. Pod koniec odcinka zobaczyłam w naszej głównej czwórce k-popowców, za co siostra – wielka fanka koreańskiej muzyki popularnej – mnie ostro zganiła. No w każdym
razie, oglądałam ten jeden moment z pięć razy i ciągle się śmiałam. Piękne!
            A teraz, co by nie było tak kolorowo, trzeba o jednym wielkim minusie, który obniżył moją ocenę końcową dla tego anime. Mianowicie, zakończenie. Na początku takiego się właśnie spodziewałam, niezbyt oryginalnego, ale w czasie oglądania trzech ostatnich odcinków zaczęłam mieć nadzieję, że może twórcy postawili na coś ciekawszego, że chcieli się chociaż w niewielkim stopniu wyrwać z tej monotonii. Niestety, pomyliłam się – a mogło być tak pięknie!

            No cóż. Kyoukai no Kanata nie jest wybitną serią, nie wyróżnia się niczym specjalnym. Fabuła niezbyt skomplikowana, jednowątkowa (chociaż dobrze poprowadzona), bohaterowie też nie porywają, ale bawią! Grafika to coś pięknego po prostu. Gdyby końcówka była inna, dałabym temu tytułowi ósemkę, ale że spieprzyli zakończenie, które – w moim odczuciu – było jednak zbyt naiwne, obniżam ocenę o jeden. Trochę się zawiodłam, co jest bardzo niegrzeczne!

            Informacje:
            Studio: Kyoto Animation
            Rok emisji: 2013
            Ilość odcinków: 12
            Gatunki: fantasy, nadprzyrodzone, komedia, romans

            Fabuła: 7/10
            Bohaterowie: 8/10
            Grafika: 9/10
            Muzyka: 7/10
            Ocena ogólna: 7/10

Mam też jedną informację: zdjęcie mojej półki dodam, jak tylko znajdę mój kabel USB XD Problemy techniczne - przepraszam ;-; xd 

wtorek, 17 czerwca 2014

[2] "Bo ciągle mogę to robić" - Boku no Ita Jikan

         ALS (stwardnienie zanikowe boczne) to choroba polegająca na stopniowym zwiotczeniu mięśni, od kończyn aż po układ oddechowy, która, od trzech do pięciu lat po wystąpieniu pierwszych objawów, prowadzi do śmierci. Jak dotąd nie znaleziono na nią leku, ale jest możliwość przeżycia wielu lat dzięki wentylatorowi, który zastępuje choremu układ oddechowy. Jego jedynym, ale bardzo poważnym minusem jest to, że będąc podłączonym do tego urządzenia, można się komunikować ze światem zewnętrznym tylko za pomocą komputera.
            Sawada Takuto jest studentem, który mimo usilnych starań nie potrafi znaleźć pracy. Po tym, jak zbuntował się przeciwko swoim rodzicom i nie poszedł na medycynę, jak oni tego chcieli, został zepchnięty na „dalszy plan” na rzecz swojego młodszego brata – Rikuto. On sam nie stara się tego w żaden sposób zmienić, mimo że bardzo pragnie uwagi matki. Kiedy nagle dowiaduje się, że jest chory na ALS, stara się zmienić swoje dotychczasowe życie na lepsze. W końcu zaczyna żyć tak, jak naprawdę chce, nie udając nikogo.
            Kiedy pierwszy raz natknęłam się na tę dramę przeglądając Facebook’a czy Tumblr’a, byłam przekonana, że to komedia, a do bliższego zapoznania się z jej fabułą zachęciły mnie te oto screeny.
Ci, którzy mnie znają wiedzą, że widok Edka działa na mnie niczym magnes. Jest Ed – Ushio obowiązkowo ogląda! Nawet jeśli pojawia się tylko w formie figurki.
           Ale – uwaga – mimo poważnej, ciężkiej tematyki, Boku no Ita Jikan to także komedia! I naprawdę nie żartuję. No dobra, może nie w pełnym tego słowa znaczeniu, ale zapewniam, że oglądając to, niejednokrotnie się zaśmiałam (Rikuto jest wbrew pozorom przezabawną postacią, dajcie mu szansę – on potrzebuje tylko czasu!). Dodatkowo, to chyba pierwsza japońska drama, w której spotkałam się z tak
wieloma rozmowami o seksie, co swoją drogą też stanowi pierwiastek komediowy – tym razem Mamoru i Hina, wierni fani FMA (za co z marszu ich pokochałam – jak ja ich rozumiem!), wiedli w tej sprawie główny prym. Ale nie jest to głupawa komedia w stylu amerykańskim, o to się nie trzeba martwić. Jest to serial zrobiony z niezwykłym wyczuciem i smakiem. Autorzy nie próbują nam na siłę wciskać cebuli do oczu ani pokazywać, jaki to Takuto jest biedny, a świat taki zły i okrutny. Zamiast tego mamy szansę zobaczyć, jak choroba jest w stanie odmienić człowieka na lepsze i że można być szczęśliwym, nawet nie będąc w pełni sprawnym.
            Takuto, mimo że jest postacią fikcyjną, pokazuje swoim postępowaniem, że nie warto tracić ani chwili, nawet sekundy swojego życia. I że dobrze jest mieć jakiś cel w życiu, nieważne czy będzie to tylko jeden, czy kilkadziesiąt – ważne, żeby dążyć do niego. Nie poddawać się i walczyć. Takuto z każdym kolejnym objawem choroby tracił możliwość robienia czegoś, a więc ciągle tracił i znajdował swoje nowe marzenia. „Bo ciągle może to robić”.
            Bohaterowie są ogólnie ciekawi, realistyczni, z dobrze zarysowanymi charakterami. Na wszystko reagują naturalnie, parę razy przyłapałam się na myślach typu: „Ja bym pewnie zrobiła tak samo”. Megumi, główna postać żeńska nie denerwuje swoim zachowaniem, nie jest też schematyczna (aż tak) i da się ją polubić. Do Shigeyukiego – to właściwie rywal Takuto – także można pałać sympatią, bo poza tym, że próbuje odbić głównemu bohaterowi dziewczynę, jest w gruncie rzeczy dobrym człowiekiem. Mamoru –
najlepszy przyjaciel Takuto i Hina – najlepsza przyjaciółka Megumi – są z kolei postaciami, których nie sposób nie lubić. Wprowadzają oni sporo humoru, co jednak nie oznacza, że nie potrafią być poważni. Im także bardzo zależy na Takuto i życzą mu jak najlepiej. Starają się mu pomóc, jak tylko mogą, ale nie litują się nad nim, traktują go jak normalnego człowieka – bo przecież nim jest. Jeśli zaś chodzi o najbliższą rodzinę Takuto, to uczucia co do nich miałam mieszane, a już na pewno na początku. Rikuto jest obcesowy, momentami wręcz niemiły, kompletnie nie ma taktu, ale zostaje to później wyjaśnione. I uwierzcie mi, on nie jest paniczykiem bez problemów, który myśli, za przeproszeniem, tylko o swojej dupie. Z każdym kolejnym odcinkiem jest coraz lepszy, za sprawą Takuto zresztą. Ich matka… no cóż, jej długo nie byłam w stanie strawić. Po pierwsze, do teraz nie potrafię zrozumieć jej toku myślenia. Nie potrafię zrozumieć, jak mogła tak olać własne dziecko, bo postanowiło ono żyć jak chce. Podobnie jest z ojcem chłopaków – to taki typowy, surowy pan domu, który nie toleruje sprzeciwiania się zasadom. Chociaż pokaże też, że jego serce nie jest tylko mięśniem, które pompuje krew, a oczy nie wyschły jeszcze na wiór.
            Bohaterowie są dynamiczni, przechodzą liczne zmiany, najczęściej dzięki Takuto, który też nie pozostaje przez całą dramę taki sam. W serialu mamy pokazanych skrajnie różnych ludzi, z zupełnie odmiennymi sposobami na życie, których jednak łączy jedna cecha – dobroć. Można to uznać za naiwność;
właściwie nie wierzę, żeby kompletnie nikt nie był źle nastawiony do Takuto, chociażby w jego pracy. Bo, niestety, zawsze znajdzie się chociaż jedna osoba, która będzie uważała taką osobę za ciężar. Chociaż z drugiej strony fakt, że pokazali ludzi życzliwych i przyjaznych pomaga wierzyć, że ciągle są tacy, którym zależy na drugim człowieku. A to już jest piękne.
            Haruma Miura wprost genialnie zagrał głównego bohatera. Nie było tam żadnej sztuczności czy patosu, z czym często można się spotkać w japońskich dramach. Miura wspaniale ukazał uczucia Takuto, jego dylematy, rozterki, problemy i – co ważniejsze – jego ogromną wolę życia, korzystania z niego. Po którymś odcinku sam jego uśmiech zaczął mnie doprowadzać do łez.
            Reszta aktorów, to jest Mikako Tabe (Megumi), Takumi Saito (Shigeyuki), Shunsuke Kazama (Mamoru), Mizuki Yamamoto (Hina), Shuhei Nomura (Rikuto) również widocznie dali z siebie wszystko. Wprawdzie nie mieli oni tak trudnego zadania jak Miura, bohaterowie, w których się wcielili nie są tak złożeni, ale swoją pracę wykonali koncertowo i za to powinni dostać jakiś medal. Z wyżej wymienionych polubiłam najbardziej Kazamę, który odpowiednio rozluźnił atmosferę, kiedy było trzeba – jego miny są mistrzowskie! A w duecie z Hiną to już w ogóle jest poezja.
            Muzyka nie wyróżniała się niczym nadzwyczajnym. Oglądałam Boku no Ita Jikan z dwa miesiące temu i nie potrafię sobie przypomnieć ani jednej melodii, która tam występowała. Zapamiętałam za to bardzo dobrze tykanie zegara – świetny pomysł, naprawdę. Dawał on poczucie nieubłaganie przemijającego czasu, co sprawiało, że wszystko stawało się jeszcze dramatyczniejsze.
Boku no Ita Jikan jest dramą wartą uwagi, nie tylko ze względu na tematykę, jaką porusza. Jak się można spodziewać, silnie oddziałuje na emocje (a już na pewno w moim przypadku) i skłania do pewnych przemyśleń. Oczywiście płakałam często i to bardzo – szczerze powiedziawszy, nie jestem pewna, czy obejrzałam coś, co wycisnęło ze mnie więcej łez. W każdym razie, ilość chusteczek, które zużyłam jest przeogromna. Wprawdzie moim numerem jeden wśród dram niezmiennie pozostaje Litr Łez, aczkolwiek Boku no Ita Jikan niewiele brakuje do postawienia go na równi z historią Ayi.

Informacje:
Produkcja: Hashimoto Fumi, Emori Hiroko, Motomura Tsuguhiro
Reżyseria: Hayama Hiroki, Joho Hidenori
Scenariusz: Hashibe Atsuko
Rok emisji: 2014
Ilość odcinków: 11 (po godzinie każdy)
Gatunki: dramat, okruchy życia

Fabuła: 10/10
Bohaterowie: 8/10
Gra aktorska: 9/10
Muzyka: 6/10
Ocena ogólna: 9/10


sobota, 14 czerwca 2014

[1] Ku Ziemi - Terra e...

            Science-fiction to gatunek, z którego – moim zdaniem – zawsze da się wykrzesać coś nowego, oryginalnego i ciekawego. Koronnym tego przykładem jest Tengen Toppa Gurren Lagann, ale o tym kiedy indziej. Do serii, które mają w sobie te trzy powyższe cechy można zaliczyć także Terra e… Historię o podróży do „Ziemi Obiecanej”, do Terry.

            Jomy Marquis Shin to czternastolatek, żyjący na planecie wyglądem i atmosferą zbliżonej do Ziemi, którą niegdyś ludzkość doszczętnie zniszczyła. Tam całe życie każdego człowieka jest podporządkowane wszechwiedzącemu komputerowi, inaczej nazywanego „Matką”, a w dniu ukończenia czternastu lat wszyscy muszą poddać się „testowi dorosłości”. Jest on równoznaczny z utratą pewnych wspomnień, między innymi o rodzicach (którzy i tak nie są tymi biologicznymi) czy innych bliskich osobach. Ale nikt się nie sprzeciwia.
            A, nie, przepraszam. Są ludzie, których społeczeństwo się wyparło, ponieważ Matka ich nie uznała. Mają oni ponadnaturalne umiejętności, takie jak telekineza czy czytanie w myślach. A nazwani oni zostali Mu.
            Jak już się pewnie spodziewacie, Jomy jest jednym z Mu, o czym dowiaduje się w czasie swojego testu dorosłości, podczas którego nie dopuszcza do wymazania sobie wspomnień o matce. Wtedy pojawia się człowiek, przedstawiający się jako Soldier Blue. Pomaga Jomy’emu uciec, prowadzi go na statek pełny Mu, którzy szukają Terry, ojczystej planety ludzi, mając nadzieję na spokojne życie.
            W ten sposób zaczyna się wędrówka Jomy’ego, okupiona licznymi poświęceniami, cierpieniem i łzami.
            Brzmi poważnie? Powinno. Terra e… nie jest komedią w najmniejszym nawet stopniu, traktuje to, o czym opowiada na serio i nie stara się rozluźnić atmosfery żartami z dupy wziętymi. Właściwie nie przypominam sobie, żebym w czasie oglądania się zaśmiała. Ale w zamian za to płakałam stosunkowo często i to z różnych powodów. Autorka nie oszczędzała bohaterów, wielu z nich, których szczerze polubiłam, zginęło; bywało nawet tak, że kilka odcinków pod rząd kończyło się czyjąś śmiercią.
            Jeśli zaś chodzi o postaci jako takie – są ciekawe, zróżnicowane i dopracowane, a przede
wszystkim, jest ich bardzo dużo. Samych Mu mamy… o rany, trudno zliczyć. W każdym razie, w ciągu tych dwudziestu pięciu odcinków będziemy mieli do czynienia z aż trzema pokoleniami, między którymi bardzo widoczny jest kontrast w poglądach – starsze pokolenie, które przeżyło okrucieństwa z rąk ludzi oraz „młodzież”, dla której cel wędrówki jest coraz bardziej zamazany i niepewny. Sam Jomy dryfuje gdzieś między nimi, szukając prawidłowej odpowiedzi. Oprócz Mu, mamy także drugą stronę barykady – genialnego ulubieńca Matki, Keitha Anyana , przyjaciół Jomy’ego jeszcze sprzed testu dorosłości oraz samą Matkę. I nie, nie znielubiłam Keitha tylko dlatego, że przeszkadza Mu w dotarciu do ich celu. Wprawdzie nie wszystkie jego decyzje mi się spodobały, czasami miałam ochotę mu po prostu przypieprzyć, ale w gruncie rzeczy jest to postać, której nie da się jednoznacznie potępić albo „uniewinnić”, co jest zdecydowanym plusem. Zresztą, Keith nie jest antagonistą, a po prostu drugim głównym bohaterem - przynajmniej w moim odczuciu.
         Następna jest grafika. Jako że manga, na podstawie której powstało anime jest z lat siedemdziesiątych ubiegłego wieku, widoczne są cechy charakterystyczne dla stylu z tamtego czasu, ale nie bójcie się! Unowocześniono nieco kreskę, dzięki czemu aż miło się patrzy na projekty postaci i otoczenie, w którym się znajdują. Oczywiście, dało się zauważyć pewne błędy, np. zdarzało się, że bohaterowie znajdujący się na dalszych planach, nie byli do końca proporcjonalni. Ale nie raziło to w oczy jakoś szczególnie. Warto także nadmienić, że skoro akcja dzieje się na przestrzeni około dwudziestu lat, postaci zmieniają swój wygląd, a przynajmniej ci „normalni”, jak na przykład Keith. Jomy przez całą serię wygląda tak samo, ale nie można tego zakwalifikować jako błąd, ponieważ ma to swoje uzasadnienie wyjaśnione w czasie anime.
            Jeśli chodzi o seiyuu, to w rolach głównych zostali obsadzeni sami doświadczeni aktorzy głosowi. Są to między innymi: Saiga Mitsuki jako Jomy (Debitto z D.Gray-man, Rossiu z Tengen Toppa Gurren Lagann), Koyasu Takehito jako Keith (Gamlin z Macross 7, Mu La Flaga z Mobile Suit Gundam SEED), Kobayashi Sanae jako Physis (Ennis z Baccano!, Lucy z Elfien Lied) czy Sugiyama Noriyaki jako Tony (Ishida z Bleach, Sasuke z Naruto). Głosy były zdecydowanie dopasowane do osobowości bohaterów, seiyuu udało się tchnąć życie w postaci, dobierając odpowiednie tony do sytuacji.
            Na koniec zostawiłam sobie, coś co mnie zachwyciło tak bardzo, że prawie zemdlałam ze szczęścia. Otóż muzykę do Terra e… skomponował nie kto inny, jak Yasuharu Takanashi! Jest on moim ulubionym japońskim kompozytorem i dosłownie od razu, kiedy tylko w pierwszym odcinku pojawił się soundtrack, zorientowałam się, kto jest odpowiedzialny za muzykę. To musiało się udać. Yasuharu Takanashi kojarzy mi się głównie z chórami, dudami, a także fortepianem, nierzadko połączonymi ze sobą w mistrzowski sposób. I tutaj tego nie zabrakło. Soundtracki świetnie podkreślają i uzupełniają wydarzenia, które akurat widz obserwuje na ekranie swojego komputera, dzięki czemu wszystko jest dynamiczniejsze lub dramatyczniejsze. Jeśli zaś chodzi o openingi i endingi nie było to nic nadzwyczajnego, chociaż słowa drugiej piosenki otwierającej odcinki bardzo pasowały do fabuły.
            Ogólnie bardzo mi się spodobał pomysł komputera-matki, który nadzoruje każdego człowieka, żeby czasem nie wprowadzał on jakiegoś „nieładu” do tego idealnego społeczeństwa, które stworzono. Próba desperackiej walki z systemem, który w żaden sposób nie jest w stanie zrozumieć człowieka i rozterki nad tym, co jest właściwie, kto ma rację.
Czy Terra e… jest warte obejrzenia? Oczywiście, że jest! Polecam to anime wszystkim, którzy mają ochotę odpocząć od głupawych komedii, których w obecnych sezonach wcale nie brakuje, a także miłośnikom science-fiction i space opera. Oglądając Terra e… płakałam wiele razy, jest to pełnokrwisty dramat w każdym tego słowa znaczeniu, ale jednak ma w sobie taką iskierkę nadziei, która jakby nam szepcze: „Hej, wszystko i tak się ułoży!”. I dzięki temu seria ma mimo wszystko pozytywny wydźwięk.
Ach, zapomniałabym. Mam też małe pocieszenie dla panów: zdaję sobie sprawę, że momentami może ta seria wyglądać na małe shounen-ai, a przynajmniej ja miałam czasami takie wrażenie. W każdym bądź razie, nie jest to w żadnym stopniu boys love – nie musicie się martwić! 

Informacje:
Studio: Minamimachi Bugyousho, Tokyo Kids
Rok emisji: 2007
Ilość odcinków: 25
Gatunki: dramat, science-fiction, akcja, space opera, wojskowe

Fabuła: 9/10
Bohaterowie: 10/10
Grafika: 8/10
Muzyka: 10/10
Ocena ogólna: 9/10



piątek, 13 czerwca 2014

Siemka!

To jest mój pierwszy taki blog ._. Poprzednio zawsze to były różnego rodzaju opowiadania, fanficki i tak dalej. Stwierdziłam, że może byłoby fajnie zrobić w końcu coś innego, bo zaczynała mnie ogarniać mała monotonia i znudzenie. No i jest! :D 
Pojawiać się tu będą recenzje anime&mang, dram, książek; newsy z fandomu, różne ciekawostki. Ogólnie notki będą tematycznie związane z Japonią :3 Ukazywać się będą nieregularnie - w zależności od mojego czasu, ochoty i tak dalej xd Chociaż postaram się pisać jak najczęściej :3 
Jeszcze dzisiaj albo jutro pojawi się pierwsza recenzja :D