środa, 24 grudnia 2014

[13] Od niewolnika do Wielkiego Szoguna - Kingdom

         Jest w Polsce parę serii bardzo niedocenianych i mało znanych, które naprawdę zasługują na większą uwagę i uważniejszemu przyjrzeniu się. Do takich anime należy właśnie Kingdom – jeden z lepszych shounenów, z którymi miałam w ostatnim czasie do czynienia.

Jak dobrze przedstawić wojnę

         W erze Walczących Królestw, w państwie Qin, znajdującym się na terenie Chin, żyją dwie sieroty – porywczy Shin i o wiele spokojniejszy od niego, Hyou. Oboje marzą o zdobyciu tytułu
największego szoguna na świecie i aby ten cel osiągnąć codziennie ze sobą walczą, szlifując swoje umiejętności. Los daje Hyou możliwość pracowania na zamku, co ten oczywiście wykorzystuje. Jednak po jakimś czasie wraca do rodzinnej wioski ciężko ranny i na chwilę przed śmiercią prosi przyjaciela o pewną przysługę. Ma on znaleźć Ei Seia, a następnie ochronić go przed jego młodszym bratem. Chłopak okazuje się być łudząco podobnym do Hyou młodym cesarzem Qin…

            Pierwszy odcinek serii ma ponad czterdzieści minut, co okazało się świetnym pomysłem – dzięki temu ukazano dynamikę akcji oraz czas, w jakim się wszystko dzieje. Bo kluczowe momenty, jak śmierć Hyou, odnalezienie Ei Seia, zemsta Shina wydarzyły się w ciągu jednej nocy.
            Kolejne odcinki skupiają się na powrocie Seia do stolicy, w której aktualnie panuje jego młodszy brat, Sei Kyou. I, szczerze mówiąc, myślałam, że cała seria będzie właśnie o tym
opowiadać, a tu proszę, jaka miła niespodzianka! To tylko jeden z wątków, które będzie nam dane śledzić w czasie oglądania tej oraz kolejnej serii. Otóż fabuła kręci się wokół tego, jak Shin zostaje „największym szogunem na świecie” (bo chyba nikt nie ma wątpliwości co do tego, że nim zostanie), a co za tym idzie – duża część odcinków obrazuje nam wszystkie wojny, jakie stoczył Shin. A są to wojny zrealizowane w niemalże mistrzowski sposób. Tutaj najważniejsze są strategie, plany działania; wszelkiego rodzaju niezorganizowane akcje są z góry spisane na straty. I właśnie dlatego Shin – choć jest w gorącej wodzie kąpany – nigdy nie pozwala sobie na nieodpowiedzialność z uwagi na swoich ludzi. Oczywiście, na wojnie nie ma czegoś takiego jak „brak ryzyka”, nawet najlepiej zorganizowane oddziały nie uchronią się przed stratami – i tutaj znowu muszę pochwalić autora. Zdarza się, że giną ważniejsi bohaterowie, ale nie uświadczymy tu zanadto ckliwych momentów czy przesadnie długich depresji innych postaci. Nie oznacza to jednak, że ani razu nie płakałam – w moim przypadku o łzy bardzo łatwo, więc nie jest to zbyt dobry argument, ale wiem, że  innym fanom tej serii także zdarzało się wzruszyć.

Schematy i nie tylko

            Nietrudno się domyślić, że Shin jest typowym dla shounenów głównym bohaterem. Jest nieco
głupi, nie potrafi gotować ani sprzątać – jak dowiadujemy się w pierwszym odcinku – ma zbyt duży temperament, zdarza się, że najpierw robi, a dopiero później myśli, ale nawet pomimo tego wszystkiego, nie sposób go nie lubić. Bierze się to także z tego, że – jak na rasowego shounenowego bohatera przystało – jest dobrą osobą, myśli o innych i ceni sobie przyjaciół. Jednakże nie jest wybitnym idiotą (pozdrowienia dla Naruto), który tylko by wygłaszał jakieś ideologiczne przemowy. To fajny, zabawny chłopak, który bije się zamiast mówić – wbrew pozorom, shouneny nie zawsze działają według tego schematu.
            Ei Sei jest jego kompletnym przeciwieństwem – chłodny i opanowany młody cesarz, który wie, czego chce. Od początku zdeterminowany do usunięcia brata z tronu (w tym akurat nie ustępuje Shinowi) i zaprowadzenia zmian nie tyle w Qin, co w całych Chinach. Dla niektórych brzmi absurdalnie, dla innych – niesamowicie. Jak na swój młody wiek, jest bardzo dojrzały i ma w sobie coś, co sprawia,
że wielu ludzi pójdzie za nim w ogień.
            I teraz pojawia się problem… Mam tutaj bowiem postaci, których płeć zostaje ujawniona dopiero później, dlatego też zdecydowałam się ich nie opisywać. Mogę jedynie zapewnić, że w Kingdomie panie nie ustępują mężczyznom i posługują się orężem równie sprawie, co oni. Dodatkowo, każda z nich ma ciekawy charakter i nie są one ani moe, ani tsundere, dzięki czemu łatwo je polubić – a to w shounenach jest naprawdę rzadkie ostatnimi czasy, tym bardziej, jeśli chodzi o dłuższe serie.
            Warto nadmienić, że postaci drugo- i trzecioplanowe także mają wyraźnie zarysowane osobowości. Każdy szogun jest inny (a jest ich od groma – niektórzy pojawiają się tylko na chwilę, na daną wojnę, inni zostają na dłużej bądź towarzyszą nam nawet całą serię) i nie każdego da się polubić. Ja osobiście mam paru takich, których wręcz nie cierpię, ale to zaliczam na plus – nie mogą być przecież same „fajne” postaci, a i wykreowanie bohatera, który jest inteligentny i niekiedy pozytywnie wpływa na fabułę, a którego jednak trudno polubić, jest czymś wymagającym umiejętności.

Blaski i cienie strony technicznej

            Największą wadą, a zarazem powodem, dla którego większość odpuszcza sobie Kingdoma po zaledwie jednym odcinku, jest animacja. 3D kompletnie do tego nie pasuje, powiem więcej: wyszło
to po prostu beznadziejnie i szczerze powiedziawszy, nie dziwię się osobom, które z tego powodu zrezygnowały z obejrzenia anime. Ja się na szczęście przełamałam i po paru odcinkach przyzwyczaiłam, dzięki czemu później aż tak mi to nie przeszkadzało, ale nie zmienia to faktu, że studio Pierrot tę sprawę zawaliło. Małym pocieszeniem jest to, że czasami animacja 3D zostaje zastąpiona „zwykłą”, która wygląda naprawdę dobrze. I, co mnie niezmiernie ucieszyło, cała druga seria już tego problemu z oprawą wizualną nie ma.
            Jednakże te (nie)drobne usterki, które trochę psują nam seans, jakby rekompensuje nam
Minako Seki, odpowiedzialny za muzykę w Kingdomie. Naprawdę dawno nie słyszałam tak świetnego soundtracku w anime – a jest on naprawdę zróżnicowany i zawsze dopasowany do sytuacji. W czasie serii usłyszymy zarówno żywe, budujące napięcie, jak i melancholijne, nieco spokojniejsze kawałki. Kolejnym plusem są także opening i endingi. Piosenka otwierająca każdy odcinek to Pride w wykonaniu zespołu Nothing’s Carved in Stone – żywa, wpadająca w ucho piosenka, która nawet po tych trzydziestu ośmiu odcinkach mi się nie znudziła (ba! Ściągnęłam ją sobie na telefon!). Endingi mamy trzy i każdy urzekł mnie na swój sposób, wszystkie są raczej spokojne i melancholijne, na wyciszenie po pełnym akcji odcinku. Voice of Soul Takumiego Ishidy, Destiny Sky oraz Never Ending od BOUNCEBACK to kawał dobrej muzyki, która aż się prosi o ponowne przesłuchanie.
            Jedynym minusem soundtracku jest brak pełnych wersji utworów do pobrania – naprawdę
nad tym ubolewam, bo chętnie bym je przesłuchała ponownie (kilkanaście razy).
            Kolejną sprawą są seiyuu – i tu spotkało mnie niemałe (bardzo pozytywne) zaskoczenie. Otóż wszyscy fani Truskawki, w oczekiwaniu na wznowienie animowanej wersji Bleacha, mogą nacieszyć uszy jego głosem w nieco innej wersji: Morita Masakazu także tutaj dostał główną rolę. Nie dziwota – świetnie dobiera ton do sytuacji i potrafi wyrażać uczucia bohatera za pomocą głosu. Kolejną perełką jest Jun Fukuyama, seiyuu Ei Seia, znany między innymi z ról Cassima (Magi: The Labyrinth of Magic) czy Shinry Kishitaniego (Durarara!!) – jego głos tym razem jest nieco chłodny, dzięki czemu idealnie dopasował się do charakteru Seia. A to jeszcze nie koniec dobrych wiadomości! Jedną z ważniejszych ról dostała także Rie Kugumiya (między innymi Alphonse Elric z Fullmetal Alchemist,
Happy z Fairy Tail, Taiga z Toradory) – wcieliła się ona bowiem w Karyou Ten. Drugą panią, która pojawia się często jest Yoko Hikasa (Mio Akiyama z K-On!!, Emi Yusa/Emilia z Hataraku Mao-sama! czy Enishi Shijima z Hanasaku Iroha) jako Kyou Kai. I ona bardzo dobrze wywiązała się z powierzonej jej roli. Tak więc, na seiyuu także nie można narzekać, biorąc pod uwagę to, że odtwórcami głównych bohaterów są osoby z dużym doświadczeniem.
            Na koniec zostawiłam sobie małe porównanie do mangi. Mimo że anime normalnie jest klasyfikowane jako seinen, ja osobiście nie sądzę, żeby Kingdom spełniał kryteria tego gatunku. W oryginale jest dużo brutalności (jak na wojnę przystało), scen 18+, co osoby odpowiedzialne za wersję animowaną po prostu pominęły i zdecydowały się na zrobienie z tego serii dla szerszej grupy odbiorców. Osobiście uważam to za całkiem spory minus, który ujmuje Kingdomowi autentyczności i realizmu.

„Zostanę największym szogunem na świecie!”

            Kingdom, mimo że nie uniknął paru poważnych uchybień, jest serią bardzo dobrą i mogę ją z czystym sumieniem polecić wszystkim fanom shounenów, akcji, klimatów wojennych i nie tylko. Naprawdę warto przeboleć kulawą animację dla fabuły, tym bardziej, że na jednej serii się nie kończy – nie tak dawno temu zakończono emisję Kingdom 2, a myślę, że za jakiś czas możemy spodziewać się dalszej kontynuacji. Jest to jedna z najlepszych produkcji w swoim gatunku, wszyscy miłośnicy anime wojennych i historycznych powinni być co najmniej usatysfakcjonowani.

            Informacje:
            Studio: Pierrot
            Rok emisji: 2012-2014 (oba sezony)
            Ilość odcinków: 38 (1. sezon) i 39 (2. sezon)
            Gatunki: przygodowy, historyczny, shounen, wojny          
           
            Fabuła: 8/10
            Bohaterowie: 8/10
            Grafika: 5/10
            Muzyka: 9/10
            Ocena ogólna: 8/10

Dzisiaj wigilia, a więc z całego serduszka chciałabym Wam życzyć wszystkiego, co najlepsze, spełnienia wszystkich marzeń, abyście zawsze byli szczęśliwi i aby wszystko, co robicie sprawiało Wam radość ♥
I oczywiście, fajnych prezentów, mangusi pod choinkami i może Azjaty jakiegoś xDDD
Wesołych~! :3

poniedziałek, 17 listopada 2014

[12] Rozważania o gilotynie - Nasze szczęśliwe czasy

         To, że w niektórych państwach do dzisiaj funkcjonuje kara śmierci wiedzą wszyscy. I nie są to kraje w żadnym stopniu zacofane – Stany Zjednoczone, Chiny, Japonia, do niedawna  (bo do 1997 roku) także Korea Południowa. Moje pytanie na sam początek brzmi: czy kiedykolwiek zastanawialiście się nad słusznością tego rodzaju kary i nad tym, czy różni się ona czymkolwiek od zwykłego morderstwa? Ja tak, aczkolwiek pełną odpowiedź znalazłam dopiero po przeczytaniu Naszych szczęśliwych czasów autorstwa koreańskiej pisarki, Gong Ji-young.

„Czyny to tylko fakty, a prawda to zawsze to, co poprzedza czyny. Więc to, na co naprawdę musimy zwracać uwagę, to nie fakty, ale prawda.”

            Yu-jeong poznajemy jako outsiderkę, która nie potrafi żyć w zgodzie ze swoją poukładaną rodziną, uchodzącą wśród ludzi za wzór do naśladowania. Bez przerwy kłóci się z matką, która sama
w sobie wydaje się być antonimem matczynej miłości: z jej ust padają jedynie słowa krytyki, a
spojrzenie, które powinno przypominać Yu-jeong, że zawsze będzie ktoś, kto ją kocha, przepełnione jest chłodem. Ten obraz matki tak bardzo różni się od tego, który ja znam, że zaczęłam się zastanawiać, czy aby na pewno jest prawdziwy. Ale później dotarło do mnie, że jest. Ta sama Yu-jeong po nieudanej próbie samobójczej (już trzeciej) postanawia (z częściowego przymusu) pomóc swojej ciotce, siostrze zakonnej Monice, w jej pracy z więźniami. I w ten oto sposób Yu-jeong poznaje Yun-su – młodego mężczyznę skazanego na śmierć za morderstwo trzech osób.
            Tak właśnie rozpoczyna się opowieść o miłości trochę specyficznej, ale pięknej. O miłości, która daje coś w rodzaju osobistego zbawienia. Oraz – a może: przede wszystkim – o odkupieniu i wybaczeniu.
            Ta książka jest jedną z najtrudniejszych – jeśli nie najtrudniejszą – jakie przeczytałam. Do teraz, kiedy o niej pomyślę, czuję nieprzyjemny ścisk w żołądku. Ale jednocześnie Gong Ji-young zmieniła nieco mój światopogląd i uświadomiła mi kilka rzeczy o mnie samej. W swojej powieści pokazuje czytelnikowi, że nawet osoba, w której inni nie widzą już człowieka, tylko zwierzę, może płakać, śmiać się i żałować za swoje czyny.

„Za każdą osobą, która popełniła jakąkolwiek zbrodnie, stoi jakiś człowiek, który wyrządził jej jako dziecku niewyobrażalną krzywdę.”

            Yun-su doświadczył w życiu naprawdę wiele cierpienia – wychowywał się w patologicznej rodzinie: ojciec był pijakiem, bił swoje dzieci i żonę, która w końcu uciekła, zostawiając Yun-su samego z młodszym bratem. Oni jednak czekali, ciągle mieli nadzieję, że mama wcale ich nie opuściła i za niedługo wróci. Niestety, to zaledwie początek, wierzchołek góry lodowej, zderzenie z którą może być dla czytelnika tak bolesne jak dla pasażerów Titanica.
            Historię Yun-su poznajemy dzięki „niebieskim karteczkom”, poprzedzającym każdy rozdział – rzucają one na wszystko zupełnie nowe światło, pozwalają nam dowiedzieć się jak wiele przeszedł Yun-su, a także stwierdzić, czy jego kara była sprawiedliwa. No właśnie. Sprawiedliwość. To jeden z tematów, które podejmuje autorka, a którego pojęcie jest tak naprawdę względne i dla każdego inne. A więc pozwólcie, że zapytam: czym jest sprawiedliwość? Więzieniem? A może ładnie nazwanym morderstwem… To jest egzekucją. Przepraszam za to okropne przejęzyczenie. Jest jeszcze wiele odpowiedzi, a wśród nich jedna, wyróżniająca się na tle innych: A może sprawiedliwości nie ma?
            To już jest Wasza indywidualna sprawa, jak podejdziecie do tego tematu, ale jednego jestem pewna – ta opowieść skłoni Was do pewnych przemyśleń.

„Szczerze mówiąc, nie potrzebuję religii. Nie wierzę w nią. (…) Ale gdyby Bóg istniał naprawdę, Bóg miłości i sprawiedliwości, wtedy nie musiałbym być mordercą.”

            Warto także wspomnieć o siostrze Monice, która jest w moim odczuciu równie ważna, co Yu-jeong i Yun-su. To ona jest niejako pośrednikiem między tą dwójką, ona pomaga im uporać się z tym wszystkim, co ich przerasta. Ona także daje im coś, czego żadne z nich wcześniej nie zaznało. Jest już starszą kobietą, która wydaje się być momentami wręcz wszechwiedząca, a która jest przy okazji, można by powiedzieć, dość oryginalną osobowością. Słyszeliście kiedyś, aby zakonnica mówiła: „Nie czytaj Biblii. Trzymaj się od niej z daleka.”? Ja nie i było to dla mnie ogromne zaskoczenie.
            Skoro już przy Biblii jesteśmy warto wspomnieć, że Nasze szczęśliwe czasy traktują także w dużej mierze o Bogu, wierze i religii. Ale nie ma tu żadnych nachalnych nawoływań do nawrócenia się – Gong Ji-young pokazuje nam dwójkę młodych ludzi, którzy całkowicie stracili wiarę. Skłamię, jeśli powiem, że ta książka nie wpłynęła na mnie i w tym aspekcie, ale myślę, że tutaj także każdy będzie miał inne odczucia.
            Powstała też manga na motywach powieści o tym samym tytule (Watashitachi no Shiawase na Jikan, czyli dosłownie: Nasze szczęśliwe czasy), z którą można się zapoznać na stronie z polskimi skanlacjami. Przeczytałam ją dopiero po skończeniu książki i moim zdaniem nie jest ona tak dobra jak pierwowzór. Wiele rzeczy zostało zmienionych, nawet historia Yun-su – motywy, którymi się kierował. Charaktery głównych bohaterów także uległy zmianie, a dla mnie: po prostu spłyceniu. Yun-su miał w sobie coś, czego mangaka nie zdołała uchwycić; coś, co sprawiało, że płakałam w czasie czytania i po zamknięciu książki tak długo, dopóki nie rozbolały mnie oczy. Być może, gdyby Sumomo Yumeka dostała więcej stron na ukazanie tej historii, wyszłoby to lepiej, ale tego już się nie dowiemy. Faktem jest, że manga nie pokazuje pewnych ważnych kwestii, zawartych w powieści. A szkoda. Wiem, że został także nakręcony film na podstawie książki, ale nie miałam okazji go obejrzeć – jak tylko znajdę chociażby angielskie napisy, wezmę się za oglądanie.
            Wydanie Naszych szczęśliwych czasów, za które odpowiedzialne było wydawnictwo Kwiaty Orientu, jest świetne: wyjątkowo bardzo podoba mi się okładka, która idealnie pasuje do treści książki, a także tło „niebieskich karteczek”, które ma motyw… niebieskiej karteczki. To może wydawać się oczywiste, ale widziałam wersję angielską i tam była tylko informacja, że z takową mamy do czynienia. „Blue note” – ale strona zwyczajna. Przed każdym skrawkiem historii Yun-su autorka umieściła cytat: każdy należał do kogoś innego, pojawiła się nawet piosenka Boba Dylana. I one także znajdują się na błękitnym tle. Tłumaczenie jest przyjemne, płynnie się czyta – to zawdzięczamy pani Marzenie Stefańskiej-Adams.
            Nie mam zamiaru pisać, że Nasze szczęśliwe czasy to powieść dla dojrzałych czytelników. To tylko od Was zależy, czy czujecie się gotowi na tak gwałtowne oblanie zimną wodą. Uprzedzam jednak, że nie jest to książka, przy której można odpocząć – po przeczytaniu pewnych kwestii czułam się, jakby ktoś autentycznie dał mi w twarz. I ten policzek, w który mnie uderzono dalej piecze.


„Tak się zaczęły, owego wiosennego dnia, nasze spotkania. Każde z nich było ostatnim, ponieważ nie wiedzieliśmy, kiedy nadejdzie czas na wykonanie jego kary.”

~*~

Wszystkie cytaty, które tu umieściłam pochodzą z recenzowanej książki.
Przepraszam za tę przerwę, już zabieram się do roboty xDD

sobota, 4 października 2014

[11] Pociągnij za spust i skończ z tym światem - Zankyou no Terror


            To, że od początku Zankyou no Terror było moim faworytem już wiecie – tematyka terrorystów jest podejmowana w anime niezwykle rzadko, co już na starcie stawiało ten tytuł ponad inne w sezonie letnim. I nie było to jedynie moje zdanie; po pierwszym odcinku większość zaczęła wiązać z tą serią niemałe nadzieje, jednak po kilku tygodniach zdania się podzieliły: jedni uważają ZnT za najlepsze anime nie tyle sezonu, co roku, inni zaś – za największe rozczarowanie roku.


            Pluton (łac. Plutonium) to radioaktywny metal, wykorzystywany w energetyce jądrowej. Nawet najmniejsza ilość tego pierwiastka jest zabójcza dla człowieka, zaś kilogram plutonu może wyzwolić taką energię jak wybuch 20 tys. ton trotylu (materiał wybuchowy). Nie brzmi to zbyt
optymistycznie, prawda? A teraz pomyślcie, co by się stało, gdyby taki właśnie metal skradziono z fabryki zajmującej się różnymi radioaktywnymi sprawami. Na pewno nic dobrego. A właśnie od takiego wydarzenia rozpoczyna się Zankyou no Terror. Odpowiedzialni za tę kradzież pozostawiają jedną wiadomość – VON.

            Jakiś czas po tym zdarzeniu dochodzi do kolejnego incydentu, tym razem jest on jednak o wiele bardziej widowiskowy i raczej trudno ukryć go przed ludźmi – Tokyo Tower zostaje kompletnie zniszczone w wyniku ataku terrorystycznego. Dla policji jedyną wskazówką zdaje się być filmik zamieszczony w internecie przez dwóch chłopaków w maskach, nazywających siebie Sfinksami. Zadają oni śledczym zagadkę, rozwiązania której podejmuje się tylko były detektyw, Shibazaki.
            Anonimowość chłopaków nie trwa jednak zbyt długo. Wkrótce po pierwszej akcji natyka się na nich najmniej powołana osoba. Lisa Mishima, licealistka, nad którą znęcają się rówieśniczki, zobaczyła w terrorystach kolegów ze szkoły. Nine i Twelve stawiają przed nią ultimatum – przyłącza się do nich albo ginie w wybuchu wieży. Odpowiedź Lisy jest chyba dla wszystkich oczywista.
            W tym miejscu mogę zapewnić, że to jedynie zalążek, prolog całej fabuły, a wszystkie
motywy, jakimi kierują się nasi bohaterowie i ich cele są bardzo niejasne. Poszczególne kwestie stopniowo się wyjaśniają, wprawiając widza w coraz większe osłupienie, dochodzą kolejne postaci, kilka zwrotów akcji. Niektórzy mogą pomyśleć, że jedenaście odcinków to za mało na coś takiego, ja tymczasem uważam, że taka ilość czasu jest w zupełności wystarczająca – Shinichiro Watanabe miał zaplanowaną całą fabułę od początku do końca, dlatego też nie uświadczymy tu żadnych niedokończonych spraw.

            Bohaterowie są nieziemsko ciekawi i wcale nie tacy, na jakich wyglądają w pierwszym odcinku. Pisałam w przeglądzie anime z sezonu letniego, że Twelve ma w sobie coś z psychopaty – po obejrzeniu całości, odwołuję to stwierdzenie. I wcale nie znaczy to, że ta postać pogorszyła się wraz z rozwojem akcji: wręcz przeciwnie – nabrał głębi i zyskał ode mnie jeszcze więcej sympatii. Choć pewnie znajdą się osoby, którym niespecjalnie się to podoba. Nine zaś
nie sprawia wrażenia miłego czy przyjacielskiego, jednak jest intrygujący i równie tajemniczy – jeśli nie bardziej – co Twelve. Inteligentny, można się nawet pokusić o nazwanie go „geniuszem”. To on konstruuje bomby jako Sfinks. Obaj mają niezbyt ciekawą przeszłość, która pozostaje tajemnicą prawie do końca serii, a jej rozwiązanie jest przełomowe. Następna jest Lisa – ona akurat wypada nie mniej, co bardziej blado na tle Sfinksów. Nieporadna, wiecznie niezdecydowana, nie potrafi się nikomu postawić albo chociaż się obronić. Tak właśnie wygląda główna heroina Zankyou no Terror. W moim odczuciu jest to postać, której się nie cierpi albo jest po prostu obojętna – mnie nie irytowała aż tak, można powiedzieć, że nawet zdobyła trochę mojej sympatii, ale nic poza tym (inna sprawa, że ponad 90% postaci, z którymi się zetknęłam mnie nie denerwują – jestem naprawdę bardzo tolerancyjna). Shibazaki – główny, można by powiedzieć antagonista, chociaż należy do „tych dobrych”, jest równie ciekawym bohaterem, co nasi terroryści. Sympatyczny i, tak jak większość osobników tutaj, bardzo inteligentny. To on bierze na swoje barki rozwiązanie wszystkich zagadek, zadawanych przez Nine’a i Twelve, ale nie tylko. Jego śledztwo sięga o wiele głębiej i to on właśnie odpowiada na wszystkie pytania, które stawia sobie widz. No i w końcu – Five. Druga ważna kobieta, która również nie zdobyła wielu pochlebnych opinii. Jest ona jednak o wiele bardziej złożoną postacią od Lisy i, jak widać po jej „imieniu”, ma coś wspólnego z Nine’em i Twelve'em.

            Myślę, że nie trzeba nic dodawać: jak widać, bohaterowie mają dobrze zarysowane charaktery (poza Lisą).
            Grafika – to jest istne cudo, które widać dosłownie na każdym kroku. Projekty postaci, tła, animacja. Wszystko! Naprawdę polecam oglądać Zankyou no Terror w jak największej rozdzielczości – naprawdę jest różnica. Nie ma żadnych, nawet najmniejszych uchybień; już sama strona techniczna zachęca do obejrzenia.
            Muzyka – kolejna mocna strona tego anime. Yoko Kanno naprawdę wspaniale się spisała, komponując utwory, idealnie pasujące do tematyki i klimatu Zankyou no Terror. Uwielbiam każdy soundtrack z osobna i jestem w stanie słuchać ich na okrągło. Opening uważam za najlepszy ze wszystkich, które zaprezentowały nam serie z tego sezonu. Co więcej, pierwszy raz spotkałam się z piosenkami w języku islandzkim w anime. Tak, dokładnie, islandzkim. Intrygujące, prawda? A co ważniejsze – ma to ścisły związek z fabułą serii. Jedna piosenka jest w stanie doprowadzić mnie do łez przez swój tekst. Coś pięknego.
            Zdaję sobie sprawę, że moja ocena może być (ale nie musi!) nieco zawyżona z tego względu, że od początku byłam do tego tytułu entuzjastycznie nastawiona i ciężko mi wychwycić jakiekolwiek błędy (moim zdaniem ich nie ma, naprawdę nie rozumiem, co się tym wszystkim hejterom nie podoba i dlaczego uważają ZnT za rozczarowanie). Dla mnie to wciąż seria, którą określenie „świetna” to zdecydowanie zbyt mało. To jedno z niewielu anime, przy których serce dosłownie mocniej mi zabiło w pewnym momencie – budowanie napięcia level hard. Gorąco polecam!

            Informacje:
            Studio: FUNimation Etertainment
            Rok emisji: 2014
            Ilość odcinków: 11
            Gatunki: thriller, psychologiczny, dramat

            Fabuła: 10/10
            Bohaterowie: 9/10
            Grafika: 10/10
            Muzyka: 10/10

            Ocena ogólna: 9/10

Trochę się zastanawiałam, czy zacząć od hejtów, czy ołtarzyków, ale ostatecznie padło na ołtarzyk xd Tak, kocham to ♥ xd
I błagam Was nie oglądajcie pierwszego odcinak ZnT po polsku! A tym bardziej nie na shindenie (jak zobaczycie, że "upload tylko dla Shinden" od razu wyłączajcie) - tłumacze zwalili sprawę i przetłumaczyli coś, co do samego końca anime powinno zostać niewyjaśnione. To Wam naprawdę zniszczy cały seans.
Cieszę się, że obejrzałam początek pierwszego odcinka jeszcze raz - tym razem po pl - i mogę Was teraz ostrzec m(_ _)m

poniedziałek, 22 września 2014

[10] Wzlećcie, Kruki! - Haikyuu!

            Każdy już zapewne wie, że wczoraj nasi siatkarze pokonali Brazylijczyków, tym samym odbierając im tytuł Mistrzów Świata. Jeśli ktoś nie oglądał, to na pewno przeczytał na Facebook’u, dostał SMS-a od znajomych, ewentualnie domyślił się tego, słysząc krzyki sąsiadów (ja swoich uświadomiłam razem z siostrą <3). No więc, jako że się jaram i w ogóle, postanowiłam napisać recenzję Haikyuu! – anime o siatkówce, które zakończyło się właśnie wczoraj razem z Mistrzostwami (przypadek?).
            Shoyo Hinata jest gimnazjalistą, który najbardziej na świecie lubi grać w siatkówkę, niestety nie dość, że jest niski (a jak wiadomo, w tym sporcie wzrost bardzo się liczy), to jeszcze jego szkolna drużyna do najlepszych nie należy – właściwie tylko on tak naprawdę chodzi do klubu z zamiłowania. Jednak Hinata daje z siebie wszystko, sam ćwiczy, czasami nawet z dziewczynami, jest prawdziwym zapaleńcem. A osobą, która utwierdziła go w przekonaniu, że nie trzeba być nie wiadomo jak wysokim, by stanąć na boisku podczas oficjalnego meczu, był Mały Gigant z liceum Karasuno. Shoyo widział jeden jego mecz w telewizji, ale to wystarczyło, by go zmotywować. I kiedy w końcu jego drużynie udaje się zakwalifikować do zawodów, staje przed gimnazjum Kitagawa Daiichi oraz Królem Boiska, Tobio
Kageyamą. Cóż, trudno powiedzieć, żeby szczęście im sprzyjało, ich pierwszym przeciwnikiemzostała drużyna uważana za faworyta, z geniuszem na czele. Nic więc dziwnego, że Hinata i jego koledzy przegrywają – Shoyo po zakończonym meczu staje przed Kageyamą i przyrzeka, że go pokona. Jak nie w gimnazjum, to w liceum.
            ...Tylko co, do loda wafla, Tobio robi na Sali gimnastycznej Karasuno?!
            Jak się pewnie spodziewacie, nie zaprzyjaźniają się tak od razu, a fakt, że teraz będą grać po tej samej stronie siatki niespecjalnie napawa ich entuzjazmem, szczególnie Hinatę. Ale jako że ich nowy, na pozór przemiły kapitan, Daichi, kazał im najpierw się zaprzyjaźnić, a dopiero potem przyjść z zgłoszeniem do klubu, muszą się polubić. A to takie łatwe nie jest.
            Powiem tak: Haikyuu! to chyba pierwsza sportówka, która tak bardzo mi się spodobała (i którą obejrzałam w całości, bo Kuroko no Basket czeka na wznowienie, a Diamond no Ace zaczęłam, ale trochę jeszcze minie, nim to skończę). Jest cholernie wciągająca, ciekawa, a bohaterów po prostu nie da się nie lubić – Hinata i Kageyama stanową oczywisty kontrast: jeden nieco nierozgarnięty (ale nie jest takim rasowym idiotą!), nie do końca zdaje sobie sprawę z własnego potencjału, drugi – genialny rozgrywający, z początku może się wydawać nieco zadufany
w sobie, w ogóle nie umie rozmawiać z ludźmi, ale stanowi świetny pierwiastek komediowy. Wicekapitan, Suga został moim faworytem praktycznie od razu, czego efektem jest cały folder zapchany artami z nim. No ale co ja na to mogę?! Jest przeuroczy! Potem Daichi – on akurat jest przykładem znanego motywu „nie oceniaj książki po okładce”; niby jest spokojny, miły, przyjazny… ale jak się wkurzy, to lepiej od razu wiać. Tanaka! W prawie każdym anime, mandze, książce albo filmie jest postać, która wzbudza sympatię u wszystkich widzów – w tym wypadku jest to właśnie Tanaka. Nie, nie jest uroczą ciamajdą i nie, nie jest żadnym badassem albo innym bad boyem. Jest drugoklasistą z najlepszymi minami ever. Kto widział, ten wie, o co chodzi. No i się rozbiera czasami. Mamy też Asahiego – asa naszej drużyny, który jednak pojawia się nieco później; Noyę – jest jeszcze niższy niż Hinata (tak! Shoyo wcale nie jest taki mały!), pełni rolę libero; Tsukishimę – ten z kolei jest jakimś gigantem i to niezbyt fajnym, a przynajmniej ja średnio go polubiłam z początku; Tadashi – prawdopodobnie najsłabszy z pierwszoroczniaków, muszę przyznać, że czasami widzę w nim rasowego ukesia (względem Tsukkiego). Z siatkarzy Karasuno jest jeszcze trójka drugoklasistów, których imion nie pamiętam – no, poza Chikarą Ennoshitą, ale to tylko dlatego, że ma fajne imię (tak, dobry powód nie jest zły (y)). Oprócz nich występują również Kiyoko Shimizu, śliczna menadżerka (i nie, nie jest denerwująca ani trochę), opiekun klubu, Hitoka
Yachi oraz trener, Keishin Ukai. Oczywiście na nich się nie kończy! Mamy całe mnóstwo różnych drużyn z innych szkół i to, że są postaciami pobocznymi kompletnie nic nie znaczy. Mecze są pokazane od dwóch stron, nie tylko z perspektywy Karasuno, a więc mamy szansę pozostać obiektywnymi (haha, dobre, nie? Wątpię, żeby ktokolwiek nie kibicował Hinacie i reszcie).
            Ach, i co do meczy jeszcze. Muszę wspomnieć, że drużyna protagonistów wcale nie jest nie wiadomo, jak silna, jednak ciotami też nie są. Zdarza im się przegrywać, ale przecież ciągle ćwiczą, więc siłą rzeczy, muszą mieć na koncie kilka wygranych setów. Dodatkowo napiszę jeszcze, że po obejrzeniu Haikyuu! zupełnie inaczej śledziłam mecze na Mistrzostwach – czułam się taka mądra, wiedząc, dlaczego Zatorski ma inny strój od reszty. Chociaż fakt, że w serii grają po trzy sety był bardzo mylący.
            Kreska i ogólnie strona graficzna stoją na bardzo wysokim poziomie. Wszystkie ruchy bohaterów są płynne i na wszystkie zagrania aż miło się patrzy. No i oczywiście, nie uświadczymy tutaj brzydkich osobników płci męskiej. Żeńskiej też nie. Wprawdzie można ponarzekać na wygląd postaci z profilu, ale tragedii nie ma, da się przeżyć.
            Jeśli zaś chodzi o muzykę to fajerwerków nie ma, ale jest jeden utwór, którego mogłabym
słuchać bez przerwy (TUTAJ). Soundtrack dobrze dopełnia poszczególne sceny, w szczególności mecze, jednak najczęściej po prostu wtapia się w tło. Openingi i endingi są naprawdę dobre – w pamięć zapadły mi przede wszystkim pierwsze, kolejne już niekoniecznie.
            Podczas oglądania Haikyuu! niemożliwym jest nie śmiać się. Poza tym, że to bardzo dobra sportówka, seria należy do świetnych komedii. I co chyba najważniejsze, genialnie się to ogląda. No i myślę, że anime spodoba się nie tylko dziewczynom, ale też panom – fanserwisu nie ma (nie licząc klaty Tanaki, ale ciii), podtekstów nie ma (dobra, yaoistki znajdą… okej, każdy da radę znaleźć…), a fajnych meczów nie brakuje. No i są momenty wzruszenia. Czego chcieć więcej?
            Osobiście bardzo ubolewam nad zakończeniem emisji anime i mam nadzieję, że niedługo wypuszczą drugą serię. Zresztą, mam wrażenie, że wszystko, co było do tej pory to tylko takie wprowadzenie (bardzo obszerne wprowadzenie) do tego, co będzie się działo potem. I obym się nie myliła. Naprawdę liczę na wyobraźnię Furudatego Haruichiego i liczę, że manga idzie w dobrym kierunku (znając życie, za niedługo się za nią wezmę, bo nie wytrzymam).
            No i stały punkt każdej recenzji. Czy polecam? Bardzo. I to nie tylko fanom siatkówki, laikom także powinno się Haikyuu! spodobać – dla mnie akurat ten sport jest jedynym, który naprawdę ogarniam, ale myślę, że każdy zrozumie, o co chodzi. Jest sporo wyjaśnień poszczególnych kwestii i można się dużo dowiedzieć. Tytuł idealny na rozluźnienie po ciężkim dniu szkoły. Oglądajcie!

            Informacje:
            Studio: Production I.G.
            Rok emisji: 2014
            Ilość odcinków: 25
            Gatunki: sportowy, komedia, okruchy życia

            Fabuła: 7/10
            Bohaterowie: 8/10
            Grafika: 8/10
            Muzyka: 7/10
            Ocena ogólna: 8/10

Tak, Tsu, miałaś rację. Jestem ignorantką, przykro mi :C 

sobota, 6 września 2014

[9] Proszę pani, a skąd biorą się jajka? - Silver Spoon



            Mang i anime o rolnictwie jest bardzo mało, właściwie prawie w ogóle. A autorów, którzy potrafią historię o takiej tematyce przedstawić w sposób ciekawy, przystępny dla każdego i zabawny – jeszcze mniej. Ja osobiście znam tylko jedną taką mangę i jedną taką mangakę. Oczywiście, mowa tu o znanej większości z nas Hiromu Arakawie, mojej guru, moim autorytecie i osobie, która stworzyła moją najukochańszą z najukochańszych opowieści. Właśnie ta oto pani kilka lat po zakończeniu
Fullmetal Alchemist zaczęła rysować mangę w całości poświęconą życiu na gospodarstwie. Proszę państwa, oto Silver Spoon!
           Yugo Hachiken jest świeżo upieczonym uczniem technikum rolniczego, który to złożył tam papiery tylko z jednego powodu – szkoła posiada internat. A że pragnie on znaleźć się jak najdalej od swoich rodziców (a raczej ojca), bez przemyślenia sprawy czy jakiegokolwiek zastanowienia nad tym, w co się pakuje, zdecydował się tam zdawać piekielnie trudne testy.  Jak przystało na wzorowego ucznia, udało mu się przejść i w ten sposób zaczął pozyskiwać wiedzę na temat zwierząt, gospodarstwa, jak i odbywać zajęcia praktyczne. Jednocześnie ma szansę poznać zupełnie inne życie od tego, które prowadził dotychczas – żadnych wyścigów szczurów, zero jakiegokolwiek „reżimu” ojca, aż w końcu: radość z samego chodzenia do szkoły, przebywania z ludźmi i zdobywania przyjaciół.
            …Tylko co dalej?
            Hachiken nie ma żadnych zainteresowań, pasji czy planów na przyszłość, co go bardzo martwi. Praktycznie każdy z jego kolegów ma już ściśle określone cele, których się trzyma – jeden chce zostać weterynarzem, drugi przejmie rodzinne gospodarstwo, jeszcze inny najbardziej marzy o karierze zawodowego bejsbolisty. Jednakże dzięki temu, że szkoła wymaga od uczniów uczestnictwa w wybranym przez siebie klubie, i Yugo w końcu znajduje coś, czemu może się poświęcić – jazdę konną.
            W czasie swojej nauki w technikum, Hachiken poznaje mnóstwo osób – jak na Arakawę przystało,
mamy naprawdę całą plejadę postaci i każda jest inna od reszty. Wprawdzie jeśli chodzi o wygląd bohaterów, to każdy, kto oglądał FMA zauważy pewne podobieństwa (Wait, od kiedy Armstrong uczy WF-u? I jeszcze Ling chce zostać weterynarzem! A Greed… czy on próbuje swoich sił w bejsbolu?), ale dla mnie nie jest to nic złego, choć domyślam się, że niektórym może to przeszkadzać. W każdym razie, na pewno nie trzeba się martwić o charaktery postaci, tutaj żadnych podobieństw nie uświadczymy. Hachiken jest osobnikiem o wyjątkowo miękkim sercu, który nigdy nie odmówi nikomu pomocy, najpierw myśli o innych, a dopiero potem o sobie. A przy tym nie jest ciotą, ciamajdą ani idiotą – nawet jemu zdarza się z kimś pokłócić, łeb ma nie od parady, a kiedy za coś się bierze, to porządnie. Wyjątkowo sympatyczna postać. Główną heroiną jest Aki Mikage – oczywiście, jest też obiektem westchnień Hachikena, choć trudno mówić tu o jakimś głębokim uczuciu. Póki co, w każdym razie. To ona pokazała Yuugo, czym jest jazda konna i zaprosiła go do klubu. Mamy też Ichiro Komabę, zapalonego bejsbolistę; Shinnosuke Aikawę, który chce zostać weterynarzem, ale boi się krwi; Tamako Inadę, materialistkę z krwi i kości; Keijiego Tokiwę, pełniącego rolę głównego tępaka (i plotkarza), no i profesora Nakajimę, który wygląda i gada jak budda (zdarza mu się
nawet świecić…). A to tylko niewielka część wszystkich bohaterów, ale żeby ich poznać, sami zajrzyjcie do mangi lub włączcie sobie anime.
            Trudno mówić o jakimkolwiek artyzmie w Silver Spoonie, rysunki Arakawy nie są piękne, ale solidnie zrobione – i owszem. Tła są obecne prawie cały czas, zawsze wiemy, gdzie znajdują się bohaterowie, a wszystkie maszyny, narzędzia narysowane zostały z największą dokładnością. Nie wolno zapomnieć o zwierzętach, skoro są one tutaj niezwykle ważnym elementem: świetnie i w miarę realistycznie przedstawione. Tak uroczych świnek, jakie występują w tej mandze, nie znajdziecie nigdzie indziej, słowo!
            Anime jest naprawdę dobrą adaptacją pierwowzoru i ogląda się je z niemałą przyjemnością. Żywe kolory, idealnie dobrani seiyuu (uwielbiam głos Hachikena! Ryohei Kimura wspaniale wywiązał się ze swojego zadania), animacja na naprawdę wysokim poziome, aż w końcu – stuprocentowa zgodność z mangą. Obie jedenastoodcinkowe serie utrzymują równy poziom, ani na chwilę nie nudząc, a więc fakt, że inaczej je oceniłam nie jest spowodowany jakimiś błędami, a moimi osobistymi uczuciami związanymi z oglądanymi akurat wydarzeniami – druga część po prostu wywołała u mnie więcej emocji. Arakawa po raz kolejny pokazała klasę, a Silver Spoon jest
koronnym przykładem tego, że nie trzeba uśmiercać postaci, by było dramatycznie i smutno.
            Muzyka jest przyjemna dla ucha i świetnie oddaje klimat historii – wesoły, ciepły, a czasami nieco bardziej melancholijny. Openingi i endingi bardzo przypadły mi do gustu, w większości mają one teksty idealnie pasujące do anime (taka ciekawostka: ending do pierwszej serii stworzyło Sukima Switch – ten sam zespół, który był odpowiedzialny za trzeci opening FMA: Brotherhood). Moim faworytem jednak pozostało Oto no Naru Hou e od Goose House.
            Silver Spoon to przede wszystkim wspaniała komedia. Żarty nie opierają się na zboczeństwach (jak to wygląda na przykład w Fairy Tail), a raczej niewiedzy Hachikena, tudzież głupocie Tokiwy. Ewentualnie zawsze można pośmiać się z pewnych szkolnych ploteczek.
            Największym minusem zarówno mangi, jak i anime jest troszkę zbyt filozoficzne podejście do sprawy jedzenia zwierząt – jak zjeść coś, co jeszcze niedawno było żywe? Jest to trochę infantylny sposób myślenia, tym bardziej, że jakby nie było, Hachiken jest już prawie dorosły. Ja rozumiem, miastowy, niewiele w tej materii ma doświadczenia, ale mimo wszystko, całe życie jadł mięso, wiedząc, że to było wcześniej zwierzątko, prawda? Na szczęście, jest to zaledwie jeden epizod z niezwykle barwnego życia Hachikena, więc nie przeszkadza w pozytywnym odbiorze całości.
            Za przetłumaczenie Silver Spoona na nasz rodzimy język odpowiada Waneko, a więc, jak się
zapewne spodziewacie, mamy do czynienia z bardzo dobrym wydaniem – powiększony format, obwoluta i świetny przekład Janka „Jonasa” Świderskiego oraz Aleksandry Kulińskiej. Idealnie oddali komediowe sceny. Chociaż najbardziej współczuję im pracy nad wszelkiej maści specjalistycznymi gadkami (chociażby wykład Inady na temat zdrowej żywności w pierwszym tomie) – na pewno spędzali nad tym mnóstwo czasu i wyszło im to co najmniej zarąbiście.
            Hiromu Arakawa wychowała się na farmie mlecznej, a więc naprawdę jest obeznana w temacie. Co ważniejsze – umie przekazać całą tę wiedzę ciekawie i śmiesznie. Wprawdzie, dla mnie to nie żadna tajemnica, skąd biorą się jajka, bo tak się złożyło, że moja babcia ma gospodarstwo, ale jeśli ktoś jest ciekawy, jak to z tym jest, Tokiwa na pewno chętnie wyjaśni Wam różnicę pomiędzy kloaką a odbytem. A gdyby ktoś był ciekawy, jak dorasta ser, tu z kolei pomoże mu Yoshino. Wciąż nie? To może chcecie się dowiedzieć, jak wyglądają wyścigi ban’ei? Mikage naprawdę zna się na rzeczy! No chyba, że coś z weterynarii…? Aikawa może trochę poopowiadać…
            Jak widzicie, tematów, które obejmuje ta manga jest od groma i trudno mi je wszystkie wymienić. Myślę, że każdy znajdzie coś, co go zaciekawi i daję gwarancję, że nikt nie obejrzy całego anime ani nie przeczyta mangi z pokerface’em. To w końcu Arakawa!
            No i wyszła mi laurka… Ale chyba nikt nie spodziewał się, że w jakiś sposób skrytykuję moją ulubioną mangakę. Dla mnie manga zasługuje na dziewiątkę, zaś pierwsza i druga seria anime – odpowiednio osiem i dziewięć.


            MANGA
            Informacje:
            Autor: Hiromu Arakawa
            Wydawnictwo PL: Waneko
            Rok wydania: 2013-? (PL) 2011-? (JP)
            Ilość tomów: 13+
            Gatunki: komedia, okruchy życia, dramat

            Fabuła: 9/10
            Bohaterowie: 9/10
            Grafika: 8/10
            Ocena ogólna: 9/10  

            ANIME
            Informacje:
            Studio: A-1 Pictures
            Rok emisji: 2013/2014
            Ilość odcinków: 2 serie 11-odcinkowe
            Gatunki: komedia, okruchy życia, dramat

            Fabuła: 9/10
            Bohaterowie: 9/10
            Grafika: 8/10
            Muzyka: 8/10
            Ocena ogólna: 8/10 (seria 1.) 9/10 (seria 2.)



Szkoła trwa już tydzień, cały zastęp uczniów pogrążyła się w żałobie za wakacjami... Ale spokojnie! Jeszcze tylko trzydzieści sześć poniedziałków! (A przynajmniej tak wyliczyła moja nauczycielka WOKu xD)